Przemysław Wielgosz
Lex Tusk, czyli ustawa o rosyjskich wpływach to kolejny krok ku demontażowi demokracji w Polsce. Być może nawet ważniejszy niż większość wcześniejszych. Jest zupełnie oczywiste, że ustawę skonstruowano tak, by o promowanie rosyjskich wpływów móc oskarżyć każdego przeciwnika obecnej władzy. Spotęgowany wojną i cynicznie podkręcany lęk przed Moskwą jest tu tylko poręcznym narzędziem mobilizacji poparcia dla pomysłu zagrażającego swobodzie wyrażania opinii, ale przede wszystkim wolności organizowania się i działania. Na pierwszy ogień pewnie pójdzie Donald Tusk, ale w cieniu awantury jaką wywoła atak na lidera PO władza chętnie rozprawi się z organizacjami niosącymi pomoc uchodźcom na granicy Białoruskiej. Od dawna przecież rządowa propaganda robi z nich marionetki Łukaszenki i Putina. Zbrojny w ustawę o rosyjskich wpływach rząd będzie mógł przejść do czynów i zacząć systematycznie karać za walkę o fundamentalne ludzkie prawa.
Ale to nie wszystko. Chodzi także, a może przede wszystkim o to, że ta ustawa ma bardzo mocne podstawy w polskiej kulturze politycznej. Odzwierciedla bowiem pewien ponadpartyjny sposób myślenia, rodzaj konsensusu, który od dawna zatruwa nasze życie publiczne. Chodzi w największym skrócie o to, że obie główne strony politycznego sporu w naszym kraju oskarżają się o służenie obcym interesom. Nic nie wyraża tego lepiej niż widoczna gołym okiem ciągłość między słynnym gdańskim przemówieniem Tuska sprzed dwóch lat, gdzie były premier piętnował „ruski ład” fundowany nam rzekomo przez PiS, a dzisiejszym uchwaleniem Lex Tusk, które posłuży do oskarżenia go o to samo. Podobną ciągłość można zauważyć między dyskursem Donalda Tuska o uchodźcach jako agentach wojny hybrydowej przeciw Europie w 2015, a narracją prawicy o zagrożeniu polskich granic i cywilizacji zachodniej obecnie. Delikatnie mówiąc obie te opowieści mają niewielki związek z rzeczywistością. Problemem jest zatem nie to kto naprawdę jest „ruskim agentem”, ale sama rola jaką to oskarżenie odgrywa w polskiej polityce.
Początków obsesji obcego spisku w polskiej kulturze politycznej można się doszukać już w 1846 r. w szlacheckiej panice moralnej po powstaniu chłopskim w Galicji. Przerażeni beneficjenci pańszczyzny do tego stopnia nie mogli pojąć chłopskiej autonomii i samoorganizacji wokół własnych interesów, że chętnie tłumaczyli sobie rabację prowokacją austriackich władz oraz podszeptami miejscowych Żydów. Narracja ta ustanowiła wzorzec, który pół wieku różniej – w czasie rewolucji 1905 r. w Królestwie Polskim – zamienił się w podstawę projektu politycznego nadwiślańskiego nacjonalizmu. I znowu przyczyną był wstrząs spowodowany wybuchem demokratycznych aspiracji klas ludowych. I tym razem narodowa koalicja inteligencko-klerykalno-ziemiańska usiłowała zdyskredytować masowe ruchy społeczne jako narzędzia obcego wpływu, a ich liderów zaprezentować jako nie-Polaków. I znowu chodziło o wpływ i genealogie żydowskie. Efekty tej strategii delegitymizacji lewicy okazały się na tyle zachęcające, że po rewolucji rosyjskiej w 1917 nacjonalistyczny bestiariusz wzbogacono: do Żydów dorzucono bolszewików dając początek żywemu do dziś konceptowi żydokomuny (czyli judeobolszewii).
Obydwa przypadki historycznej formacji fantazmatu „obcych sił” bardzo dobrze pokazują, że z definicji stanowi on wrogą reakcję na procesy demokratyzacji. Grupy uprzywilejowane, których interesom demokracja zagraża sięgają do niego by pacyfikować dążenia emancypacyjne. Dziś ta nienawiść do demokracji jest wciąż bardzo dobrze widoczna, choć przybiera nowe formy. Miejsce Żydów w retoryce prawicy często – choć nie zawsze – mogą zajmować Niemcy, Rosjanie albo muzułmanie. Tak czy inaczej, pogoń za obcymi agentami stanowi z jednej strony alibi dla słabości programowej i niezdolności do zmierzenia się z rzeczywistością społeczno-polityczną, a z drugiej narzędzie uciszania krytyki i tym samym degradacji debaty publicznej do roli pasa transmisyjnego jedynie słusznej wizji świata (czyli neoliberalno-konserwatywnej hegemonii ideologicznej). Przede wszystkim zaś jest sposobem na podważenie pluralizmu politycznego i zredukowanie walki politycznej do niszczenia wroga.
Wojna w Ukrainie stworzyła znakomite warunki dla ożywienia i wzmocnienia tej tradycji. Przy okazji zdemontowała wiele mechanizmów obronnych przed polityką polowania na obcych szpiegów, która płynnie i konsekwentnie zawsze przekształca się w polowanie na wewnętrzne czarownice. Wreszcie można delegitymizować krytykę militaryzmu, powszechnej inwigilacji, obsesji bezpieczeństwa narodowego, zachodnich wojen kolonialnych, a także przemocy policji i Straży granicznej. Dziś wszystkie te tyleż poważne, co oczywiste zagrożenia dla zdobyczy demokratycznych stały się gwarantem ocalenia cywilizacji zachodniej przed barbarzyństwem ze Wschodu. Tak w każdym razie zdaje się je widzieć polska klasa polityczna. Dopomaga jej powrót myślenia w kategoriach zimnowojennych, które zawsze było wrogiem jakiegokolwiek myślenia i jakiejkolwiek polityki (poza państwową polityką bezpieczeństwa narodowego – rzecz jasna). Zgodnie z jego zasadami każdy kto krytykuje USA za imperializm, albo Warszawę za barbarzyńską politykę na granicy wschodniej jest agentem Putina, i odwrotnie – każdy kto krytykuje Putina za represje i wojnę w Ukrainie jest agentem Waszyngtonu.
Konkurencja na obrzucanie się oskarżeniami o bycie marionetką Moskwy jest jednak bardzo nierówna. Działa tylko na korzyść prawicy. Przypomnijmy sobie kampanię przeciw Ordo Iuris. Zredukowana do nagłaśniania związków z Moskwą (i tym samym spychająca na drugi plan kluczową kwestię zagrożenia dla praw kobiet) nie przeszkodziła temu, by pomysły tej organizacji stały się prawem w Polsce. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dziadek z Wehrmachtu wyciągnięty przez PiS działa, a rozmaite „ruskie onuce” demaskowane przez byłych generałów odpytywanych na łamach Gazety Wyborczej już nie za bardzo? Otóż prawica jest na nie doskonale impregnowana. Posądzanie przeciwników o nie-polskość i reprezentowanie obcych interesów należy do jej kodu genetycznego od dekad stanowiąc główną strategię budowania własnej tożsamości, walki politycznej i zapewniania sobie poparcia. Dlatego tak poważnym problemem są naiwne próby sięgania po to zatrute ostrze przez liberałów, a nawet lewicowców. Jest bowiem bardzo prawdopodobne, że zauroczeni jego rzekomą skutecznością sami od niego polegną. Zresztą już to się dzieje. Opieranie strategii politycznej opozycji na eksploatacji straszaka putinizacji i moskiewskich wpływów jest jedną z głupszych rzeczy zrobionych przez nią w ostatnich latach. Raz, bo PIS sięga do rodzimych tradycji autorytarnych reprezentowanych przez powszechnie hołubioną sanację z okresu międzywojennego. Dwa, bo w konkurencji na ściganie obcych agentów strona liberalno-postępowa nie ma szans z prawicą, tak jak podróbka nie ma szans z oryginałem. Jest w tym po prostu mniej wiarygodna. Co więcej już sam wybór tej strategii i retoryki stanowi formę kapitulacji przed prawicową – ksenofobiczną, spiskową i antydemokratyczną wizją świata. Donald Tusk może sobie krzyczeć o „ruskim ładzie PiS”, ale o tym kto jest ruskim agentem zdecyduje PiS.