Ula Idzikowska
Bohdana jest transkobietą, ale na papierze figuruje jako mężczyzna. Nie ma żadnych dokumentów potwierdzających tranzycję. Nie może więc wyjechać, podobnie jak wiele innych transkobiet. Niektóre próbowały przekroczyć granicę, ale zostały zatrzymane. — Czytamy wiadomości, a tu rozporządzenie, że jest wojna i że wszyscy, którzy mają w dokumentach płeć męską muszą zostać w kraju — mówi w rozmowie z Ulą Idzikowską.
I co teraz? Rodzina nie zamierza wyjeżdżać. Wojska rosyjskie się zbliżają. Zbliżają się do Chersonia. Bohdana mieszka tam od siedmiu lat, po tym, jak uciekła z Ługańska jako nastolatka. Wie, że zawsze może zwrócić się do Andrija. Więc otwiera czat i pisze wiadomość. Nic innego nie przychodzi jej do głowy. "Nie mam nawet roweru. To jak ucieknę?" — pisze.
Dzieli ich 650 km – tyle wynosi odległość z Chersonia do Kijowa, gdzie studiuje Andrij. Według Google Maps podróż trwałaby minimum 10 godz. i 18 min. "No to co, przyjadę po ciebie" — proponuje Andrij i rusza do Chersonia stopem. Inaczej się nie da — już żaden autobus ani pociąg nie jeździ w tamtą stronę.
— Z Charkowa czy innych miast można się było jakoś wydostać. Z Chersonia nie. Chyba że autem — opowiada Bohdana, gdy spotykamy się po raz pierwszy pod koniec kwietnia.
— Próbowałam przekonać rodziców. Przecież mogliśmy zorganizować transport, zapłacić komuś za benzynę. Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się upierali, żeby zostać. Chersoń to miasto portowe, graniczy z Krymem. To było do przewidzenia, że znajdzie się pod okupacją, nie? — mówi. Rodzice Bohdany – podobnie jak w 2014 roku – łudzili się, że wojna szybko się skończy. Wtedy też zwlekali z wyjazdem. Tym razem nie zdążyli wyjechać. Są w Chersoniu do dzisiaj.
Historia Bohdany
Bohdana wierci się na kanapie w schronisku dla osób LGBTQI+ we Lwowie. Jakby nie mogła sobie znaleźć miejsca. Co chwilę poprawia kosmyk włosów, który wymyka się zza jej ucha. Czeka na kolejne pytania z zaciśniętymi ustami. Andrij wydaje się bardziej wyluzowany — siedzi w kącie antresoli, która służy jako salon. Oprócz kanapy mieści się tu jeszcze stolik. Od czasu do czasu wtrąca pojedyncze słowa: hitchkihing, possible — żeby pomóc Bohdanie z angielskim.
Znają się od września. — Gadaliśmy przez internet, na takim forum fanów anime — tłumaczy Bohdana. Spotkanie w Chersoniu w drugim dniu wojny było ich pierwszym na żywo. Od tej pory się nie rozstają. Planują razem zamieszkać, gdy tylko będzie to możliwe. Na razie spotyka ich jedno rozczarowanie za drugim. W drodze do Iwano-Frankiwska okazało się, że nie przekroczą granicy z Polską.
— Czytamy wiadomości, a tu rozporządzenie, że jest wojna i że wszyscy, którzy mają w dokumentach płeć męską muszą zostać w kraju — mówi. Bohdana jest transkobietą, ale na papierze figuruje jako mężczyzna. Nie ma żadnych dokumentów potwierdzających tranzycję. Nie może więc wyjechać, podobnie jak wiele innych transkobiet. Niektóre próbowały przekroczyć granicę, ale zostały zatrzymane. Pisał o tym m.in. brytyjski dziennik "The Guardian". Część transkobiet doświadczyła też trudności podczas ucieczki z atakowanych obszarów – nie zostały wpuszczone do pociągów.
W Iwano-Frankiwsku Bohdana i Andrij spędzili raptem jedną noc. — Znajomy nie mógł nas dłużej gościć. Musieliśmy wymyślić, co dalej. Próbowaliśmy nocować w akademiku Andrija. W pociągu do Kijowa siedziało może ze 20 osób. Na miejscu dozorczyni stwierdziła, że nie obchodzi ją, że jest wojna. Nie można nocować i tyle. Poszliśmy kupić coś do jedzenia. Kiedy zastanawialiśmy się, co robić usłyszeliśmy eksplozję. To była wieża telewizyjna. Naprawdę blisko. Z pięć kilometrów od nas. No i syreny. Zaczęliśmy biec — opowiada.
"Bycie transkobietą mnie nie definiuje"
Tym razem dozorczyni rzuciła tylko: "szybko, szybko, schrońcie się". Następnego dnia problem mieszkaniowy rozwiązał się sam: kolega Bohdany zaproponował nocleg we Lwowie. — Zadzwonił, żeby sprawdzić, czy jestem bezpieczna. Gdy usłyszał, że jestem w Kijowie stwierdził, że oszalałam i że mam natychmiast wracać na zachód — mówi.
Nie minął tydzień, a Bohdana i Andrij znowu wylądowali na ulicy. Atmosfera w mieszkaniu, które dzielili z innymi osobami się zagęściła. — Musieliśmy się wynieść — dodaje.
Od tygodnia mieszkają w schronisku dla osób LGBTQI+. Oglądają anime. Czytają. Czekają. Bohdana odpowiada też za kontakt z mediami. — Nic wielkiego — wzrusza ramionami. — Pilnuję, żeby przestrzegano wszystkich zasad bezpieczeństwa — dodaje.
Nie jesteśmy tu pierwsi, rozmawiała już z wieloma dziennikarzami. — Nie rozumiem skąd to nagłe zainteresowanie transkobietami. Nie mają o czym pisać? Poza tym ja przecież też jestem człowiekiem, mam jakieś zainteresowania i coś do powiedzenia. Bycie transkobietą mnie nie definiuje — mówi. W przyszłości Bohdana planuje otworzyć własną firmę. — Chcę produkować filmiki video albo gry. Albo coś z VR. Bardzo podoba mi się ta technologia — opowiada.
Po półtoramiesięcznym pobycie w schronisku Bohdana marzy o przeprowadzce. — Wiesz, potrzebujemy prywatności — mówi.
Historia Tanii Kasian
Znalezienie mieszkania w przystępnej cenie we Lwowie graniczy z cudem. Mężczyźni napotykają dodatkowe trudności. — Wielu wynajmujących uważa, że wszyscy faceci powinni walczyć, a nie czekać w bezpiecznym miejscu, aż wojna się skończy — opowiadała mi pod koniec kwietnia Tania Kasian, menedżerka ds. komunikacji w LGBTQI+ organizacji Fulcrum.
Spotkałyśmy się w jednym z dwóch schronisk dla osób LGBTQI+, które prowadzi Fulcrum. To były bar z murowanymi ścianami. Wystrój niewiele się zmienił: zostały pubowe ławy, wciąż wiszą szaliki kibiców. Ogrzewamy ręce czajem, bo w środku jest chłodno. — W marcu było jeszcze zimniej -12 st. C.! Wcześniej lokal był zamknięty z powodu pandemii. Potrzebowaliśmy tygodnia intensywnego ogrzewania, żeby dało się tu zamieszkać. To solidny koszt: tysiąc hrywien dziennie (ok. 150 zł — red.) — mówi Tania Kasian.
Kasian, podobnie jak reszta pracowników Fulcrum uciekła do Lwowa z Kijowa — to tam pracowała przed wojną. Do przyjazdu namówił ją dyrektor organizacji Tymur Lewczuk. Teraz cały zespół organizuje doraźną pomocą psychologiczną i materialną dla osób LGBTQI+ i osób sojuszniczych. Mogą przyjąć 30 potrzebujących. Insight – organizacja, która pomaga Bohdanie i Andrijowi – 34 osoby, z czego część w Czerniowcach, niecałe 300 km na południe od Lwowa.
— Nie jesteśmy w stanie pomóc każdemu — ubolewa Olena Szewczenko, dyrektorka Insightu. — To problematyczne. W zbiorowych centrach dla wewnętrznie przesiedlonych osoby LGBTQI+ są narażone na wykluczenie i dyskryminację. Nie ma tam żadnego regulaminu, który chroniłby queerowe osoby — mówi.
Dalsza część artykułu znajduje się pod materiałem wideo: