Tomasz Kozak
Flirty z retoryką narodową są szkodliwe. Również z tego powodu, że wojny z imperializmem rosyjskim nie wygrają Ukrainki czy Polki. Szansę na zwycięstwo ma tylko międzynarodowa koalicja wielu społeczeństw, klas, tożsamości. Trzeba zatem powtarzać: nacjonalizmu unikajmy jak ognia. Potrzebny jest progresywny uniwersalizm.
Marta Lempart kazała „wypierdalać” z Unii Europejskiej Rosjanom uciekającym przed putinowską mobilizacją. Popełniła błąd, bo uległa emocjom w istocie prawicowym.
Krytyka tego błędu nie może jednak prowadzić do kasacji liderki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Chodziłoby raczej o krytyczne wsparcie jej radykalizmu ze strony lewicowej. Trzeba go ustrzec przed oportunistycznym skrętem w prawo, a jednocześnie inspirować do rewolucyjnej ofensywy. Dziś bowiem los liberalnego progresywizmu jest nierozerwalnie związany z losem lewicy. Obie formacje muszą pomagać sobie wzajemnie w walce z faszyzującym despotyzmem.
W tym kontekście wyskok liderki OSK okazuje się inspirujący. Świadczy o ideologicznym oraz emocjonalnym impasie, w jakim znalazła się liberalno-lewicowa polityka tożsamości. Impas zaś woła, żeby go przezwyciężyć. Jak to zrobić?
Trójząb wycelowany w oportunizm
Po pierwsze, musimy rozpoznać główne zagrożenie, którym jest dziś rosnąca presja ze strony skrajnej prawicy. W Polsce rządzą nie tylko jej emocje, lecz również instytucje – polityczne i policyjne. W rezultacie nawet tak nieugiętym radykałom jak Lempart zaczyna grozić oportunizm. Uleganie odruchom warunkowym – np. nacjonalistycznym – wykształcającym się w brunatniejącej atmosferze społecznej.
Trzeba jednak podkreślić – po drugie – że odruchy prawicowe odgrywają istotną rolę również w przypadku liberalnych oraz lewicowych krytyków progresywnego radykalizmu. Nasi liberałowie zostali tak wytresowani, żeby na każdy bardziej postępowy postulat reagować krzykami „Eskalacja! Rewolucja! Komunizm!”. Co ich wytresowało?
Z jednej strony wewnętrzny konserwatyzm, z drugiej – zewnętrzna presja prawackich obsesji (np. na punkcie „komunizmu” ekonomicznego i politycznego). Lewicowcy z kolei też na swój sposób ulegają oportunizmowi – zwłaszcza konserwatyści, redukujący życie społeczne do spraw ekonomicznych. Nie lubią Lempart, która prowadzi „wojenkę kulturową”, rzekomo odwracającą uwagę od sprawy nadrzędnej: niedoli ludzi pracy.
Ta antypatia upodabnia lewaków do znienawidzonych liberałów. Ci drudzy też uznają konflikt światopoglądowy za „problem zastępczy” – bo grunt to „gospodarka”. W obu przypadkach jest to postawa samobójcza. Prowadzi bowiem do dezercji z kulturowego pola bitwy. A w konsekwencji do utraty społeczno-politycznej sprawczości.
Jak tego uniknąć? Spróbuję odpowiedzieć, że – po trzecie – warto w tym celu sięgnąć do Engelsa, który uważał oportunizm za jedno z najważniejszych wyzwań. Ono zawsze stało i nadal stoi przed każdą formacją rewolucyjną. A tu i teraz nie tylko lewacy, lecz również liberałowie muszą być nade wszystko progresywnymi rewolucjonistami. Bez nich zachodnia demokracja przegra z zewnętrznym i wewnętrznym putinizmem.
Nie ulegajmy nacjonalizmowi
11 października Igor Isajew opublikował na Facebooku krótką relację filmową z antyputinowskiego protestu pod ambasadą Federacji Rosyjskiej w Warszawie. Na pierwszy rzut oka oglądamy kolejną „endoskopię” ukazującą przypadkowe emocje, jakie zazwyczaj kipią we wnętrzu demonstracji politycznych. Ale już po chwili pojawia się esencja. To reakcyjne afekty, skumulowane w trzewiach tożsamości progresywnej – i grożące rozsadzeniem jej od wewnątrz.
Marta Lempart atakuje Rosjan, którzy „spierdolili przed poborem” do Europy Zachodniej. Pyta, dlaczego są nieobecni na protestach pod ambasadami. Każe im „Wypierdalać!”.
Według Isajewa w odpowiedzi na ten krzyk podszedł pod scenę „dwudziestoparolatek z biało-niebiesko-białą flagą” – w domyśle Rosjanin. „Chciał odpowiedzieć na pytanie Marty: tu jestem i protestuję z wami. Marta go zauważyła i skierowała swoją agresję na niego”.
Kamera faktycznie pokazuje mężczyznę trzymającego flagę. Słychać też tłum skandujący „Wypierdalaj! Wypierdalaj!”. Czy pod adresem Rosjanina obecnego na wiecu? Materiał filmowy nie pozwala przesądzić – ważniejszy jednak wydaje się inny problem. Lempart dmucha w trąbkę tożsamościową: antyrosyjską i nacjonalistyczną.
„Milion Rosjan” przebywających w Europie zostaje przez nią podsumowany z szyderstwem. To „bohaterowie”, czyli milion dekowników. „Zawieźli dupy do Niemiec, Francji i Hiszpanii”, zamiast walczyć z Putinem. Lempart lepi z nich wszystkich jednego chochoła. Z „miliona” powstaje jednolity zlepek tchórzostwa i zakłamania. Jako taki nie ma on prawa do udziału w demokratycznej debacie. Nie wolno mu odpowiedzieć: „Przecież nie wszyscy Rosjanie są putinistami i tchórzami”. Kiedy o Rosji mówi do niego Polka albo Ukrainka – chochoł ma milczeć lub „wypierdalać”. Ona jest dzielna i uczciwa, on słaby i załgany.
Wytrysk takich emocji z progresywnego serducha może zaskoczyć. Ale nie musi. Zwłaszcza gdy przypomnimy sobie diagnozę Renaty Lis, sformułowaną w „Gazecie Wyborczej”. „Obecnie wszyscy w Polsce poszli w rusofobię na całego, wyżywają się w niej. Dla mnie jest to potworne i śmieszne zarazem, bo wygląda to tak, jakby cała Polska, również ta liberalna, a niekiedy nawet lewicowa, stała się nagle jedną wielką «Gazetą Polską»”.
Lis uważa, że przyczyną jest polskie lubowanie się w traumach. Mamy zakodowaną w genach skłonność do namiętnego rozpamiętywania krzywd. A historia stosunków z Rosją buzuje pretekstami, które można odgrzewać do woli – zwłaszcza teraz, gdy Putin zaatakował nie Polskę, lecz Ukrainę. Dzięki temu niezagrożeni bezpośrednio toczymy z nim komfortową emocjonalnie proxy war.
Zdaniem Lis weszliśmy w te emocje jak w stare papucie. Śmierdzące, ale pasujące do nas jak ulał. Idealnie sklejone z naszym zbiorowym narcyzmem, którego formą domyślną najczęściej okazuje się nacjonalizm. To on podsuwa nam lustro mówiące, że kochamy wolność i dlatego nienawidzimy rosyjskiego despotyzmu. Ale prawda jest inna. Tym, co pokochaliśmy w sobie najbardziej, jest poczucie wyższości. Przekonanie, że jesteśmy narodem moralnie i cywilizacyjnie lepszym od Rosjan. „Wojna w Ukrainie, przerażające obrazy i opowieści, jakie stamtąd płyną, uruchomiła w nas stary skrypt i wzmocniła go. Z satysfakcją przyjmujemy wyniki badań sondażowych z Rosji, jeśli potwierdzają opinię, że Rosjanie to dzicz”.
W tak perwersyjnym układzie nacjonalistyczne kapcie mogą też przypasować progresywnej polityce tożsamości. Ona również bywa narcystyczna, rozkochana w ciągłym wyliczaniu własnych krzywd i podkreślaniu swojej wyższości moralnej. Nastrojona dekolonizacyjnie, nie musi poprzestawać na wintydżowej rekonstrukcji antyimperialnych nacjonalizmów z Ameryki Południowej lub Afryki. Może flirtować z nacjonalizmem ukraińskim, nadbałtyckim, a wreszcie polskim. Imperializm Putinowski stwarza ku temu świetną okazję.
Niektórzy z niej korzystają. Aktywistki i aktywiści LGBT z Ukrainy coraz częściej deklarują nacjonalizm. Taki oportunizm bywa zrozumiały. Żywi go racjonalnie wykalkulowana nadzieja (oby niepłonna), że po wojnie obywatele nieheteronormatywni skutecznie wyegzekwują równouprawnienie od narodu, o który walczyli z bronią w ręku.
Niestety, ta walka miewa epizody dyskryminacyjne. Ostatnią Paradę Równości w Warszawie, idącą pod hasłem solidarności z Ukrainą, zapamiętam dlatego, że organizatorzy – w wyniku nacisku partnerów ukraińskich – wykluczyli z Parady stowarzyszenie Wolna Rosja. Jedno z uzasadnień było porażające: Ukraińcy mają dziś prawo nienawidzić wszystkich Rosjan bez wyjątku. Nawet tych, którzy walczą z putinizmem.
Obawiam się, że nie był to wypadek przy pracy. Decyzja o wykluczeniu Rosjan wyskoczyła z samego jądra współczesnej polityki tożsamości. Jej mentalność tworzy dziś bowiem koktajl idealizmu i narcyzmu. Upojeni nim wierni twierdzą, że ofiary nigdy się nie mylą. Ich pragnienia i wyroki, nawet irracjonalne i niesprawiedliwe, muszą być rozstrzygające.
W przypadku Lempart flirt z antyrosyjskim nacjonalizmem ma w sobie mniej idealizmu. Jest bardziej oportunistyczny. Po wygaśnięciu protestów przeciw całkowitej delegalizacji aborcji Ogólnopolski Strajk Kobiet znalazł się w impasie energetycznym. I wtedy wybuchła wojna w Ukrainie. Pojawiły się świadectwa rosyjskich zbrodni wojennych, dokumentacje gwałtów na ukraińskich kobietach. W tej sytuacji polski feminizm dostrzegł szansę na odnowienie kontaktu z agregatem społecznych emocji – tym razem antyrosyjskich.
Tak jak w przypadku ukraińskich aktywistów LGBT to kalkulacja zrozumiała. Trzeba jednak pytać o cenę. A moim zdaniem liderki OSK nie uwzględniły w kosztorysie czynnika kluczowego. Umknęło im to, że nasza rusofobia zawsze będzie nacjonalistyczna, czyli podatna na skręt w prawo. I trująca, bo polski nacjonalizm jest głównie prawicowy, a więc skrajnie toksyczny.
Dlatego flirty z retoryką narodową są szkodliwe. Również z tego powodu, że wojny z imperializmem rosyjskim nie wygrają Ukrainki czy Polki. Szansę na zwycięstwo ma tylko międzynarodowa koalicja wielu społeczeństw, klas, tożsamości. Trzeba zatem powtarzać: nacjonalizmu unikajmy jak ognia. Potrzebny jest progresywny uniwersalizm.
Uwaga na libków i lewaków dyscyplinujących progresywizm
W tej sytuacji błąd Lempart to jednak tylko pół biedy. Część liberalnej i lewicowej opinii publicznej natychmiast go rozpoznała. Trafnie wskazano, że nie wolno wrzucać wszystkich Rosjan do jednego worka i topić w ścieku prymitywnej demagogii. Taka operacja będzie poznawczo bałamutna, bo przecież nie wszyscy to putiniści, kolaboranci lub nędzni tchórze. Niemoralna – ponieważ niemoralne jest propagowanie odpowiedzialności zbiorowej. Politycznie przeciwskuteczna – bo trudniej walczy się z wrogiem traktowanym jak monolit.
Ale zasłużonej krytyce towarzyszyła inna. Na demagogię Lempart zaczęto odpowiadać demagogią lustrzaną. Od razu pojawiły się głosy, że liderka OSK nadaje się już tylko do całościowej kasacji. Ma w głowie samo „siano”, kompromituje cały ruch, w sumie jest „wcieleniem zła”. I to jej należy się bezapelacyjne „Wypierdalaj!”.
Wyrokom sekundował symptomatyczny afekt. Wkurzenie, że „jeszcze nie przeprosiła”, że w ogóle nie zamierza „przepraszać”. I właśnie ta złość dopełnia tego, co staje się całą biedą. Bieda polega zaś na tym, że opinia publiczna zmusza swoich reprezentantów do oportunizmu.
Profesjonalny oportunista sprawnie korzysta z wielu okazji do akumulowania kapitału społecznej akceptacji. A gdy popełni „grzech”, odruchowo inscenizuje publiczną ekspiację. Dzięki temu unika odsądzenia od czci i wiary. Politycy i aktywiści są więc konformistami, stale rewidującymi swoje przekazy pod dyktando zmiennych nastrojów wspólnoty komunikacyjnej. Jedno z dominujących oczekiwań społecznych dotyczy dziś gotowości do takiej rewizji. Wyrazem tego oczekiwania jest ciągła presja na rytualne „przepraszanie”.
Dotyczy to oczywiście nie tylko Polski. Na ogół w ten sposób funkcjonuje ponadnarodowy reżim populizmu. Polską biedę formatuje natomiast nasza lokalna deformacja ramy komunikacyjnej.
W III RP był to zawsze stelaż konserwatywny, który po 2015 roku przekształcił się w skrajnie prawicowe dyby. W tej ramie dominują prawackie wyobrażenia oraz retoryki – takie są również kryteria „grzechu”. Co ważne, tymi kryteriami posługują się nie tylko zdeklarowani prawacy. Ponieważ dyby skutecznie formatują większość z nas, więc niemała część libków i lewaków także używa – tyle że nieświadomie – reakcyjnych kryteriów oceny. Do nadzorowania i karania nonkonformistów.
W takiej atmosferze asertywna aktywistka (antyklerykalna, feministyczna), zwłaszcza gdy pyskuje i odmawia „przepraszania” – będzie wciąż na cenzurowanym. Stale lustrowana pod lupą obstalowaną nie tylko przez ewidentnych wrogów, lecz i przez wielu rzekomych sojuszników. Również ci drudzy rzadko przepuszczą okazję, żeby pod byle pretekstem usadzić „babę” – za radykalizm, za najcichsze pierdnięcie na wizji.
Przykłady z życia można mnożyć. W tym miejscu niech nas rozbawią i przerażą dwa.
W pisowskiej Polsce cała opozycja przyznaje, że telewizja publiczna stała się goebbelsowską gadzinówką. Kiedy jednak w 2019 roku Elżbieta Podleśna wraz z grupą aktywistów zablokowała samochód Magdaleny Ogórek pod gmachem TVP – liberalne media podchwyciły narrację „ofiary”. Współczuli jej Wojciech Czuchnowski i Dominika Wielowieyska. Ale liberałów przelicytował Adrian Zandberg. „Zbydlęcenie” – tak flagowy socjaldemokrata podsumował blokadę. Oczywiście żaden ze święcie oburzonych nie skomentował później tego, że sąd uniewinnił Podleśną, uznając akcję za dopuszczalny akt krytyki społecznej.
Jeszcze bardziej absurdalne reakcje towarzyszyły happeningowi Marty Lempart, która w 2021 roku wylała czerwoną farbę pod siedzibą PiS na Nowogrodzkiej. Był to protest przeciw kolejnemu projektowi całkowitej delegalizacji aborcji. Wylewaniu farby towarzyszyło hasło „Mordercy kobiet”. Oraz sprzątaczka krzycząca do aktywistki „Ja, kurwa, sprzątam tutaj!”. Kamera uchwyciła też krótkie „Nie!” – rzucone przez Lempart sprzątaczce w odpowiedzi na pytanie, czy protestujący umyją schody. „Ja walczę dla pani dzieci też” – dodała liderka OSK.
Happening wzburzył część lewicy. „Kobieta pracująca kontra twarz kobiecych protestów. Nie ma walki o kobiety bez poszanowania pracy kobiet pracujących” – uświadomiła nam Maja Staśko. „Żadna sprzątaczka nie zasługuje na aroganckie traktowanie ze strony wyżej postawionej w społeczeństwie kobiety” – tweetowała Młoda Lewica. „Ja pod koniec takiej akcji ruszyłabym pomóc posprzątać” – podsumowała Anna Maria Żukowska.
Słowem, ma być czysto. Gdyby jednak rzeczniczkom „kobiet pracujących” ktoś powiedział, że czarna Amerykanka, która oblała siedzibę republikanów w czasie protestu BLM, powinna po sobie umyć – pewnie puknęłyby się w czoło. No, ale my nie jesteśmy Amerykankami. I dyscyplinujemy się wzajemnie po polsku. Dzisiaj to znaczy: w duchu prawicowego populizmu.
Uratuje nas Engels?
Oportuniści dyscyplinujący radykałów to ciecie wyposażeni w odkurzacze próżniowe. Odsysają tlen niezbędny protestom realnie antysystemowym. Pilnują, żeby rewolucja nie syfiła na schodach odeskich.
Lewica wspierająca pisowską sprzątaczkę przeciw liderce OSK okazuje się zatem kontrrewolucyjna. Oskarża Lempart o burżuazyjną arogancję, ale sama jest beznadziejnie burżuazyjna. Z lewicy tego typu szydzili Marks z Engelsem w Manifeście komunistycznym. Według nich socjalizm wyłącznie ekonomiczny wcale nie służy robotnikom. Przeciwnie, zamienia ich w pseudomieszczan łudzących się, że poprawę bytu można osiągnąć bez ostrej walki politycznej. W istocie jest to konserwatyzm zniechęcający ludzi pracy do ruchu rewolucyjnego. Karmiący ich złudzeniem, że jedynie poprawa materialnych warunków życia (za wszelką cenę), a nie progresywna zmiana polityczna – przyniesie im klasową korzyść.
Dziś znowu straszy widmo takiego socjalizmu. Służąc brunatnym populistom, współtworzy próżnię zabójczą dla polityki prawdziwie postępowej. Nic dziwnego, że w tych beztlenowych realiach ktoś taki jak Lempart zaczyna się dusić, tracić przytomność umysłu i popełniać błędy. Nie dziwi mnie też jej rozpaczliwy krzyk „Dajcie nam przestrzeń, dajcie nam głos!”.
Na wiecu pod rosyjską ambasadą Lempart domagała się prawa, by mówić o Rosji głosem tożsamościowym. Z partykularnej perspektywy Polki, Ukrainki, Białorusinki, Łotyszki. Był to postulat błędny, bo w aktualnej sytuacji nieuchronnie nacjonalistyczny.
Ale pamiętajmy, że wołanie o prawo do autoekspresji niekontrolowanej przez ucisk, wyzysk i gwałt – spełnia też inną funkcję. Zdaniem Engelsa i Marksa rewolucyjny aktywizm bazuje na fundamentalnym rozpoznaniu. Dominujące dyskursy są dyskursami klas panujących (Ideologia niemiecka). Z tej perspektywy polityka tożsamości od pięćdziesięciu lat wykonuje tytaniczną pracę marksistowską. Jej celem jest odwrócenie układu sił.
Do tej pory niekontrolowana autoekspresja była przywilejem tych, którzy panowali. A powinna być prawem uciśnionych. Co ważne, nie chodzi wyłącznie o ekspresję „czystą” – zawsze klarowną, niezbrukaną bełkotem, odessaną z błędów, stuprocentowo racjonalną. Bo tak jak dotąd uprzywilejowane były muchy w nosie wyzyskiwaczy – tak teraz ci, których uciskano, muszą mieć prawo do swoich fumów. Do artykulacji upierdliwej, irytująco roszczeniowej. Nie tylko do zaspokajania potrzeb „niezbędnych” czy „racjonalnych” – również do kaprysów.
To ważne o tyle, o ile podmiot bezczelnie roszczeniowy – niewolnik, robotnik, kobieta, gej, imigrant, ateistka i komunista – staje się bardziej odporny na pokusę kompromisów z uciskającą go władzą. Jeśli będzie mniej oportunistyczny („skromny”, „rozsądny”), pojawi się szansa na rewolucyjny apetyt i rozpęd.
Kluczowe w związku z tym stają się akceptacja lub odrzucenie oportunizmu. Engels ostrzegał przed nim socjaldemokratów. W bismarckowskich Niemczech, nacjonalistycznych, zmilitaryzowanych, klerykalnych i autorytarnych – rosła presja na kolaborację z reżimem. Ustrój był zasadniczo wrogi socjalizmowi, ale właśnie zniesiono ustawy zabraniające socjalistom aktywności politycznej. W rezultacie powstała SPD.
Jednocześnie Bismarck budował zręby socjalnego państwa opiekuńczego. Część socjaldemokratów uznała więc, że trzeba inwestować w kompromisowy reformizm. Przy czym nadziejom na reformy towarzyszył lęk, że zbyt asertywna postawa SPD może wywołać represyjną reakcję. W rezultacie politykę socjaldemokratyczną zaczęła osłabiać ideologia „pokojowego oportunizmu” (list Engelsa do Kautskiego, 29 czerwca 1891).
W analogicznym położeniu znajduje się dzisiaj nasza opozycja demokratyczna. Polską rządzi nacjonalistyczny i klerykalny reżim, często bijący w bębenek militaryzmu. Prowadzi on także „opiekuńczą” politykę socjalną, która podoba się niektórym lewakom, socjaldemokratom, a nawet liberałom. Mocne są frakcje ugodowców – w „centrum” i na lewo od niego.
Niedawno Mariusz Janicki skompilował w „Polityce” postulaty, które wysuwają oportuniści liberalni. „Pozbądźcie się radykałów i ustępujcie PiS, gdyż oni nie ustąpią, a ktoś musi, bo się pozabijamy. Nie wchodźcie w kwestie obyczajowe, zwłaszcza w aborcję, bo tu PiS z Kościołem rządzą. I nie przesadzajcie z tą praworządnością” (Nieszczerzy suflerzy).
Lewacy prawicowi, choć we własnym mniemaniu walczą z liberalizmem – myślą podobnie. Zdaniem Rafała Wosia trzeba dogadać się z PiS i wykasować „radykalnych aktywistów wojny kulturowej” (PiS Lewica dwa bratanki). Należy też docenić wartość „katolicyzmu ludowego”, przytulić jego „dorobek socjalny” (Lewico, nie pchaj się liberałom na patelnię).
Z perspektywy marksistowskiej to oczywiście nie do przyjęcia. Wykluczony jest „socjalizm kleszy” (Manifest komunistyczny). To samo mówimy oportunizmowi – wypad! W krytyce programu erfurckiego SPD (1891) Engels podpowiadał, że polityka drobnych kroczków, układy parlamentarne i gabinetowe z reakcyjnym reżimem – nie powinny wchodzić w grę. Bo osłabiają i kompromitują socjalizm, a wzmacniają reżim. Podają mu na tacy listki figowe. Bałamucą masy, budując ekrany maskujące gwałt.
W tym kontekście wraca pytanie o politykę tożsamości. Tu i teraz mogłaby nam pomóc w niszczeniu tych ekranów. Ponieważ jest rozwrzeszczana, pompuje w kontrrewolucyjną próżnię roszczenia gwałconych. A my musimy je wpompować w każdą szczelinę systemu.
Nie wolno jednak poprzestać na samej ekspresji partykularnych roszczeń. Żeby spełnić choć jedno z nich, należy wspólnie żądać spełnienia wszystkich. Tylko wtedy powstanie ciśnienie rewolucyjne.
Pompowanie ciśnienia powinno być inwestycją w „dyktaturę” nowego proletariatu. Z punktu widzenia Engelsa dyktatura nie mogła być jednak zamordyzmem klasowym. Przeciwnie, oznaczała sprawczość, która formuje „rzeczpospolitą demokratyczną”. Przy awangardowym wsparciu ze strony robotników, ale nie pod ich despotyczne dyktando. W ramach takiej rzeczypospolitej jednym z zadań klasy robotniczej było przezwyciężenie własnego partykularyzmu – budowa republiki bezklasowej.
Dzisiaj ten projekt można rewitalizować. Nowym proletariatem są nie tylko pracownicy, lecz wszyscy wyzyskiwani i uciskani przez kapitalistyczny neofaszyzm. Jeśli chcą zawalczyć o siebie, muszą tworzyć sojusze ponad podziałami. Trans tożsamościowe, ponadklasowe, międzynarodowe. W nowej międzynarodówce będzie więc miejsce nie tylko dla Marty Lempart, ale także dla rosyjskich dysydentów i dezerterów. Każdy, kto chce osłabiać brunatny imperializm, powinien być włączony w planowy podział pracy i walki.